Ślady historii

K Marzec-01 K Marzec-02 K Marzec-03 K Marzec-04 K Marzec-05 K Marzec-06 K Marzec-07 K Marzec-08 K Marzec-09 K Marzec-10 K Marzec-11 K Marzec-12 K Marzec-13 K Marzec-14 K Marzec-15 K Marzec-16 K Marzec-17 K Marzec-18 K Marzec-19 K Marzec-20 K Marzec-21 K Marzec-22 K Marzec-23 K Marzec-24 K Marzec-25 K Marzec-26 K Marzec-27 K Marzec-28 K Marzec-29 K Marzec-30 K Marzec-31 K Marzec-32 K Marzec-33 K Marzec-34 K Marzec-35 K Marzec-36 K Marzec-37 K Marzec-38 K Marzec-39 K Marzec-40 K Marzec-41 K Marzec-42 K Marzec-43 K Marzec-44 K Marzec-45 K Marzec-46 K Marzec-47 K Marzec-48 K Marzec-49 K Marzec-50 K Marzec-51 K Marzec-52 K Marzec-53 K Marzec-54 K Marzec-55 K Marzec-56 K Marzec-57 K Marzec-58 K Marzec-59 K Marzec-60 K Marzec-61 K Marzec-62 K Marzec-63 K Marzec-64 K Marzec-65 K Marzec-66 K Marzec-67 K Marzec-68 K Marzec-69 K Marzec-70 K Marzec-71 K Marzec-72 K Marzec-73 K Marzec-74 K Marzec-75 K Marzec-76 K Marzec-77 K Marzec-78 K Marzec-79 K Marzec-80 K Marzec-81 K Marzec-82 K Marzec-83 K Marzec-84 K Marzec-85 K Marzec-86

 

 


 

Rozmowa z Janem i Balbiną Skibami – przeprowadzona w ich domu w Gdańsku
18 sierpnia 2013r.

Karolina Marzec – Chciałabym porozmawiać o Strzebielinku. Byliśmy tam wczoraj i zrobiliśmy
zdjęcia ośrodka.
Jan Skiba – Byłem pierwszym więźniem politycznym po amnestii.
K.M. – Czy wiedziałaś, gdzie jest wujek?
Balbina Skiba – Nie, nie wiedziałam, chyba trzy dni go szukałam, przez jakiegoś księdza się
dowiedziałam gdzie jest. Byłam wtedy po operacji, właściwie ledwo się trzymałam na nogach. Po
tygodniu pojechałam go odwiedzić. Nie mogliśmy trafić, bo to wszystko w lasach jest. Nie można
było znaleźć tej miejscowości.
K.M. – Zresztą do dzisiaj starsi mieszkańcy mówią na tę miejscowość „X”, a w pobliżu, oprócz
miejscowości Strzebielinek, są też miejscowości Strzebielinko i Strzebielino Morskie.
B.S. -Pierwsze widzenie miałam w październiku – widzenia były na początku dość rzadko, chyba
raz w miesiącu. Raz było tak, że nie chcieli mnie wpuścić, bo widzenia „zabrali” bracia Jasia.
Poszłam wtedy do komendanta i byłam tak roztrzęsiona, że zaczęłam płakać. Zgodził się na
widzenie specjalne.
K.M. – Dlaczego zaangażowałeś się w działalność „Solidarności”?
J.S. – Każdą opowieść trzeba zaczynać od początku. Kiedy byłem w Twoim wieku – w roku 1956 –
słuchaliśmy w Radiu Wolna Europa o wydarzeniach w Poznaniu. Premier Cyrankiewicz wygłosił
wtedy znamienne przemówienie. Powiedział, że jeśli ktoś podniesie rękę na władzę ludową, to
władza ludowa mu tę rękę odrąbie.
K.M. – Ile miałeś wtedy lat?
J.S. – 12. U nas we wsi był Witka – rolnik, który zimą młócił zboże, wciągnęło mu rękę do
młockarni i on był bez ręki. I ja wtedy myślę – ilu ludzi zostanie bez ręki?! To było dla mnie
ogromne przeżycie, które wpłynęło na całe moje życie. Stąd moje zaangażowanie w politykę.
W 1962 roku zostałem przyjęty do Stoczni Gdańskiej, wcześniej pracowałem przez 2 lata w Stoczni
Marynarki Wojennej. Później nastąpiły wydarzenia marcowe – marzec 1968 roku. Poszliśmy pod
Politechnikę. Władza próbowała skłócić studentów z robotnikami. Mówili, że robotnicy nie poparli
studentów, a przecież byliśmy tam, więc wiem, jak było.
Przyszedł rok 1970. Wydarzenia grudniowe. Jestem w stoczni. Mieszkam w hotelu robotniczym
na Tuwima. W parku przed Akademią Medyczną stacjonowała jednostka wojskowa z Lęborka.
Wieczorem poszliśmy porozmawiać z wojskowymi. Natrafiłem na swojego brata, który odbywał
wtedy służbę wojskową. W czasie rozmowy okazało się, że żołnierze są przekonani, że przyjechali
do Gdańska, bo na miasto napadli Niemcy. Mieli walczyć w obronie ojczyzny. Brat nie chciał w
ogóle rozmawiać, nie chciał wierzyć w to, co mówię.
Pracowałem na wydziale W5. Chodziliśmy w pochodach. Pierwsze strzały padły przy drugiej
bramie, gdzie zginęło 5 stoczniowców. Żołnierze – Polacy strzelali do robotników. Mogę tylko
zaprzeczyć temu, że stoczniowcy rozbijali sklepy. Później wyciszano wszystko, co było związane z
tamtymi wydarzeniami. Powstały tzw. Rady Robotnicze, ale ich działanie było fikcją. Celem było
skłócenie inteligencji z robotnikami fizycznymi. Żeby patrzeć ludziom na ręce. Byłem
przewodniczącym takiej rady. Pracowałem wtedy jako stolarz i traser wyposażeniowy.
Wyposażenie wnętrz statku. Stąd nazwa wydziału – W.
W roku 1976 – wydarzenia w Radomiu. Później powstały Wolne Związki Zawodowe. To był
zalążek „Solidarności”, która powstała w roku 1980. Powstał też Komitet Obrony Robotników.
Rozpracowywano ten problem – jak zarejestrować związki, bo władza nie chciała ich
zalegalizować. Chodziło o to, żeby powstały wolne związki zawodowe, niezależne od władzy i
partii.
K.M. – Czy od razu zapisałeś się do „Solidarności”?
J.S. – Oczywiście, całym sercem. To jest kontynuacja tego, co zaczęło się dla mnie 1956 r.
Wcześniej wolne związki działają poza zakładami pracy – nielegalnie.
K.M. – Ale zapisałeś się dopiero w 1980 roku do legalnej „Solidarności”?
J.S.-Tak.
K.M. – Co możesz powiedzieć o sierpniu 1980?
J.S. – zostałem wybrany na wiceprzewodniczącego Komisji Wydziałowej, nasz wydział liczył
wtedy 1200 osób.
K.M. – Jaki to był wydział?
J.S. – Wtedy już K-2. K jak kadłuby.
K.M.- Gdzie zastał Cię Stan Wojenny?
J.S.- Stan Wojenny zastał mnie w Niemczech. Wyjechałem z kuzynem 10 grudnia . 13 grudnia
1981r. został wprowadzony Stan Wojenny. Byliśmy wtedy w Bilefeldzie i dowiedzieliśmy się, że
jest organizowany marsz poparcia dla Palaków, z Hamburga do Koln, pod Ambasadę Polską.
K.M. – Kto szedł w tym marszu?
J.S.- Polacy, mieszkający w Niemczech. W tym czasie w Bremen przebywa delegacja
związkowców ze Stoczni Gdańskiej. Dołączyliśmy do tego marszu. Pod koniec grudnia
zdecydowaliśmy o powrocie do Polski.
K.M.- Granica była otwarta?
J.S.- Można było wjechać, nie można było wyjechać.
Mieliśmy gazety ze zdjęciami z tego marszu. Mimo godziny milicyjnej jechaliśmy całą noc ze
Szczecina do Gdańska. Gdzieś tak około 5 nad ranem, na wysokości Hali Olivii zatrzymał nas
patrol milicji. Legitymują nas, a my nie mamy dowodów osobistych, tylko paszporty. Jak to, to od
granicy was nikt nie zatrzymał?! Zdziwieni.
K.M.- Nie mieliście dowodów osobistych?
J.S. – Nie. Nie można było mieć, jeśli dostawało się paszport, dowód osobisty trzeba było zostawić
w komendzie milicji.
Zwinęli nas. Zawieźli na Kwietną w Oliwie. Po południu nas puścili.
K.M. – I wróciłeś do stoczni?
J.S. – Długo nie wracałem do Stoczni. Wtedy odbywała się tzw. weryfikacja.
K.M.- Kto weryfikował?
J.S. .- Zarząd komisaryczny. Wróciłem do pracy w lutym lub marcu 1982r., ale nie wszyscy mogli
wrócić. Duże zakłady pracy były pozamykane.
K.M. – A stocznia?
J.S. – Stocznia była zmilitaryzowana.
K.M.- Działasz w podziemiu.
J.S. – Oczywiście. Kolportuję ulotki. Przed 1 maja zamknęli mnie na Okopowej profilaktycznie. Na
48 godzin, żebym nie szedł w drugim pochodzie.
14 sierpnia kierownik wydziału wezwał mnie na rozmowę, to się czasami zdarzało. Zwykle
rozmawialiśmy we dwóch, tym razem był jeszcze ktoś trzeci. Przedstawiono go jako kogoś z
dyrekcji. Pytali, czy będą rozróby w rocznicę porozumień sierpniowych. Powiedziałem, że nic
takiego się nie odbędzie. Zastanawiał mnie ten trzeci. Wyszedłem przed budynek i myślę sobie,
schowam się i poczekam. Za jakieś 15 minut wychodzi i idzie za bramę, to było blisko. Wsiadł do
Syreny. Zapamiętałem numer rejestracyjny. Rano patrzę przez okno – jest znajoma Syrena. I już
odtąd była codziennie. Do pracy jeździłem z sąsiadem, on też miał Syrenę. Nie mówiłem mu, bo nie
chciałem go wystraszyć, a oni odprowadzali nas do pracy codziennie, robili zdjęcia.
Kiedy przyszli po mnie, było późno.
K.M. – Do domu przyszli czy do pracy?
J.S. – Do domu.
B.S. – Kiedy przyszli Ciebie, byłeś w kościele św. Brygidy, jak wróciłeś, powiedziałam Ci, że byli
po Ciebie, żebyś gdzieś się schował. Zastanawiałeś się, gdzie masz iść, gdzie masz się schować. W
tym czasie wrócili. To była niedziela.
K.M. – Jak to wygląda w twoich dokumentach?
J.S. – Są rozbieżności w datach, dlatego że zapisywali datę wydania decyzji, a nie datę zatrzymania.
K.M. Decyzja jest wcześniejsza?
J.S. – Nie. Późniejsza. Najpierw było zatrzymanie, później decyzja o nim.
K.M. – Mogli Cię zatrzymać bez nakazu?
J.S. – Kwity mieli przy sobie, jak ktoś żądał, wypisywali na miejscu. Zabrali mnie wtedy na Białą.
B.S. – Jak cię zabierali, byli z karabinami, tak jak wcześniej w czasie kilku rewizji. To było ZOMO.
Niektórzy z nich nawet pisać nie umieli porządnie.
J.S. – Ale niektórzy byli w porządku, to trzeba przyznać.
B.S.- Ten, który robił rewizję u Kuby (u syna), powiedział mi, gdy byliśmy sami: Dlaczego Pani
mąż wrócił?! Teraz musimy go zamknąć. Najlepiej by było, gdyby nie wrócił. – Dlaczego Wy
wróciliście – odpowiedziałam. Stali za rogiem, człowiek się nie zdążył zastanowić, a już byli.
Zabrali go i nie wiedziałam gdzie jest.
K.M- Dokąd jechaliście?
J.S. – Zawieźli mnie na Białą, jest niedziela wieczór. Musieli pozbierać pewną liczbę osób.
Ładowali nas do ciężarówek – suk. To były Stary. W każdym około 20 osób.
K.M. – Ile było tych ciężarówek?
J.S. – Nie wiem, nie było możliwości sprawdzenia. Początkowo próbowaliśmy orientować się
dokąd nas.
K.M. – Jak długo jechaliście?
J.S. – Około kilku godzin, była już ciemna noc, gdy dojechaliśmy, po północy. Na początku nie
wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Wiadomo było, że ośrodek internowania znajduje się w Strzebielinku,
więc domyślaliśmy się, gdzie możemy być, ale strażnicy nic nam nie powiedzieli.
Już w drodze dowiedziałem się,że jedzie mój (już nieżyjący) kolega Stasiu Bury, chłopaki z portu,
wielu ludzie ze Stoczni Remontowej. .
K.M. – Ilu was było w celi?
J.S. – Nie pamiętam dokładnie, to się zmieniało, około dziesięciu osób. Początkowo cele były
zamykane, później – na skutek interwencji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża – otwierano je
i mogliśmy się przemieszczać w obrębie bloku. Później mogliśmy już wychodzić poza budynki.
K.M. – Jak komunikowaliście się z rodziną/
J.S. – Wynosiliśmy grypsy w butach – pamiętasz?- Od tego specjalistą był Stasiu Bury. Wydrążał
grubą podeszwę, przyklejał ją i w tej pustej przestrzeni wynosiliśmy informacje.
K.M. – Strażnicy zorientowali się?
J.S. – Nie, nie zorientowali się do końca. Stasiu też pieczątki robił i znaczki.
K.M. – Jak wyglądał rozkład dnia w obozie? Czy robili Wam ścieżki zdrowia?
J.S.- Było spokojnie, nie robili nam ścieżek zdrowia, można powiedzieć, że było kulturalnie,
chociaż straszyli nas białymi niedźwiedziami.
K.M.- W którym pawilonie siedziałeś?
J.S. – W dwójce lub trójce, nie pamiętam.
K.M. – O której wstawaliście?
J.S. – Chyba o 7.00. Początkowo próbowano wprowadzić rygor, ale wkrótce tego zaprzestano.
K.M.- Z jakiego powodu?
J.S. – Sami strażnicy zrozumieli, że nie jesteśmy tacy straszni, jak się nas maluje. Najciekawszy był
zawsze trzynasty każdego miesiąca.
K.M. – Co robiliście w czasie wolnym?
J.S. – Szkolenia. We własnym zakresie, np. Lech Kaczyński wykładał prawo pracy, inni prowadzili
kursy językowe.
Zatrzymani byli różni ludzie np. Zbigniew Iwanow z Torunia – bardzo porządny człowiek, członek
PZPR, przeprowadzał reformę partii, dążył do tego, żeby partyjnych sekretarzy wybierali ludzie,
żeby skończyć z przywożeniem sekretarza w teczce.
Ksiądz Błoński – nasz kapelan. Właściwie to on wynosił najwięcej informacji. Umówiliśmy się, że
będziemy jeździć później na jego msze w kościele garnizonowym w Gdańsku co roku w trzecią
sobotę stycznia. Na pierwszej takiej mszy ludzie uciekali z kościoła. Był stan wojenny – bali się.
Weszło nas wielu, śpiewaliśmy pieśni narodowe. Ludzie przyjechali ze Słupska, ze Szczecina.
B.S. – Ile osób było wtedy u nas w domu! Andrzej Trzaska gotował zupę cebulowa dla wszystkich.
K.M.- Te spotkania się powtarzały?
J.S.- Później było jeszcze jedno, a później tego księdza przenieśli do Inowrocławia. No to my
jeździliśmy do Inowrocławia.
K.M. -Jak to wpłynęło na Waszą rodzinę?
B.S. – Przeżyliśmy poważny kryzys. Jasiu miał dziwne oczy, skóra mu schodziła z całego ciała.
J.S. – No właśnie, to się zaczęło już w Strzebielinku, zapisałem się do dermatologa, wizyty były raz
w tygodniu. W pierwszym tygodniu nie wzięli mnie, być może była za duża kolejka, a w kolejnym
tygodniu wzięli mnie do dentysty – i tyle jeżeli chodzi o opiekę medyczną.
K.M. – Kiedy Cię wypuścili?
J.S.- 8 grudnia.
K.M. – Zapowiedzieli to?
J.S. – To było działanie psychologiczne, bo mogli przecież uprzedzić, ktoś by przyjechał. To po
pierwsze, a po drugie – docierały do nas takie informacje, że ktoś wychodził, wypuszczali go, a do
domu nie wrócił. Zdarzały się takie sytuacje.
K.M.- Dostawaliście informacje grypsami?
J.S. – Oczywiście. Na szkoleniach, które przechodziliśmy, mówiono nam, żeby trzymać się ludzi,
zagadywać o czymkolwiek, rozmawiać, bo ludzie tez się bali, nawet internowanych – taka psychoza
była.
K.M. – Wierzyłeś, że to ma sens?
J.S. – Człowiek taki jak jak ja, wierzył w to – wierzyliśmy w „Solidarność”- Zresztą ta solidarność
się wtedy potwierdziła: nie pracowałem, a żyliśmy, było co jeść.
B.S. – To prawda, zrzutkę robili, dary przynosili, ksiądz Jankowski nam pomagał, mecenas nie brał
ani grosza.
J.S. – Ludzie byli wspaniali, np. Adam Ornal z Chynowia był kurierem do Lublina. Był
niesamowity. To jest wyjątkowy człowiek.- Wielu ludzi było wspaniałych w tamtych czasach,
choćby dyrektor stoczni Gniech. Na pytanie sądu o to, jakie szkody wyrządziła „Solidarność”,
powiedział że zrobiliśmy roczny plan, mimo przestoju, a straty zrobiło tylko ZOMO, wyłamując
bramę, gdy wjeżdżali do stoczni.
K.M. – Czy uważasz, że w Strzebielinku powinna się znaleźć tablica upamiętniająca te wydarzenia?
J.S. – Zdecydowanie tak.
K.M. – Dziękuję za rozmowę.


 

Rozmowa z panem Jarosławem Deską, przeprowadzona telefonicznie 16 września 2013r.

 

Karolina Marzec – Gdzie zastał Pana Stan Wojenny?
Jarosław Deska – Stan Wojenny zastał mnie na południu Polski, byłem na urlopie u mamy. Kiedy
wróciłem, sąsiad powiedział „Byli po ciebie, dwóch mundurowych i cywil”. Poszedłem do pracy,
strażnik powiedział „Tutaj się za panem jacyś pytali”.
Od stycznia pracownicy przechodzili weryfikację. Byłem brygadzistą w Polfie w Starogardzie. 19
stycznia mnie wezwali na taka rozmowę.
K.M. – Kiedy Pana internowali?
J.D. – 22 lutego w poniedziałek o 6.00 dzwonek do drzwi, żona otwiera. Dwóch cywili i dwóch
mundurowych. „Przykro mi, Panie Deska, komendant wojewódzki podjął decyzję o internowaniu
Pana. Niech Pani naszykuje mężowi coś do jedzenia. Pali Pan? To proszę wziąć papierosy.” Kapitan
nie odstępował mnie na krok. Zabrali mnie do aresztu w Starogardzie na 24 godziny. Okazało się,
że decyzja o internowaniu (nr 505) była wydana 12 grudnia 1981 r. Zawieźli mnie do Gdańska, na
Kurkową, a później do Strzebielinka. W nysce byłem sam z dwoma milicjantami. Zdjęli mi
kajdanki.
K.M. – Jak było na miejscu?
J.D – Gruntowna rewizja. Na liście lokatorów znajome nazwiska. Początkowo było po 16 osób w
celi. Spacer – jedna godzina na dwa dni, telewizja raz na cztery dni.
Każdego miesiąca z 12 na 13 odbywał się łomot i śpiewaliśmy hymn.
K.M. – Czy warunki się zmieniały?
J.D. – W marcu była delegacja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Od tego czasu odwiedziny
mogły być raz w tygodniu, a komendant Kaczmarek powiedział, że jak przyjedzie żona z dziećmi,
to nawet codziennie.
Z delegacją MCK był lekarz Szwajcar, mówiący po polsku. Spytał, czy my lub nasze rodziny
potrzebujemy pomocy medycznej. Opowiedziałem o problemach zdrowotnych syna, staraliśmy się
o przyjęcie w Centrum Zdrowia Dziecka. W maju zostałem wezwany do kapitana, który powiedział
mi, że mój syn pojedzie do Centrum Zdrowia Dziecka. Żona była już poinformowana. Koledzy z
celi podpowiedzieli, żebym napisał podanie o zwolnienie. W ciągu tygodnia dostałem odpowiedź,
że nie mogę być zwolniony, ponieważ nie ustała przyczyna internowania. Chociaż w lipcu dostałem
3 tygodnie przepustki.
Po wizycie MCK otwarto cele. Warunki poprawiły się.
K.M. – Jak wyglądała opieka medyczna?
J.D. – Nie miałem problemów ze zdrowiem, raz tylko kawałek tynku spadł mi na plecy, opatrzono
mi ranę, to wszystko.
K.M. – Kiedy Pana zwolniono?
J.D. – 08 grudnia w Panoramie Gdańskiej wystąpiono do komendanta z wnioskiem o zwolnienie
wszystkich robotników z województwa gdańskiego. Strażnicy dawali „obiegówki” – karty, na
których trzeba się było rozliczyć się z biblioteką, lekarzem itd. 09. grudnia wyszedłem. Do Rybna
poszliśmy pieszo, stamtąd autobusem do Wejherowa i dalej kolejką.
K.M. – Dziękuję za rozmowę.


 

Rozmowa z panem Andrzejem Rzeczyckim przeprowadzona w naszym domu w Kostkowie
01 września 2013 r.

 

Karolina Marzec – Dlaczego zaangażował się Pan w działania „Solidarności”?
Andrzej Rzeczycki -Nie mogłem się zgodzić z tą anarchią, która była. Walczyło się z komuną. Nie
było odwołania. Co – powiedział pan pierwszy sekretarz, było święte. Jestem z zawodu kierowcą,
przyszedłem pracować do PKS-u. I spytał mnie taki od spraw wojskowych czy chcę należeć do
partii. Powiedziałem, że nie wiem. To spójrz – tam stoi stary z=samochód, jak nie chcesz należeć do
partii, będziesz nim jeździć, a jeśli chcesz należeć, będziesz jeździł nowym. Krzywda ludzka
nakłoniła mnie do podjęcia tej walki.
K.M. – W jaki sposób się to zaczęło?
A.Rz.- Najpierw byłem kierowcą komunikacji miejskiej w Warszawie. Brałem udział w strajku tzw.
Rondo. Lech Wałęsa przyjechał do Warszawy na rejestrację „Solidarności”. Ponieważ byłem z
Gdańska, prowadziłem autobus, którym jechał Lech Wałęsa z zarządem do sądu. Spytał skąd
jestem, Powiedziałem, że z gdańska, z Pilotów. W zasadzie byliśmy sąsiadami: mieszkałem pod
numerem 12, twój wujek Jan Skiba pod 14., a Wałęsa pod 17.
Zarząd TKK napisał do dyrekcji Komunikacji Miejskiej,żeby mnie oddelegowali do Gdańska. Było
nas kilku kierowców w Komisji Krajowej, ja byłem jako drugi kierowca po Mieciu Wachowskim.
K.M. – Jak Pan pamięta wprowadzenie Stanu Wojennego?
A.Rz. – 12 grudnia jesteśmy w Sali BHP na zjeździe „Solidarności”. Wszyscy wiedzieli, że coś się
stanie. ZOMO się szykowało. Ok. godz. 15.00 Lech udzielał wywiadu, ale nie puścili tego w
„Dzienniku”.
Tydzień wcześniej byliśmy na wschodzie, we Włodawie, granica była niespokojna.
Tego dnia po południu zawoziłem sekretarkę do Sopotu, Grand Hotel był otoczony podwójnym
kordonem ZOMO-wców, aż było granatowo. Delegacje z całego kraju spały w hotelu Monopol
(przy dworcu). ZOMO-wcy wyciągali ludzi z tego hotelu.
Trochę się ukrywałem, ujawniłem się 3.dnia. Pani Danusia Wałęsowa była w poważnym stanie,
zawiozłem ją do szpitala na Klinicznej, gdzie urodziła Wiktorię.
I właśnie po jej chrzcinach mnie zamknęli, to było w kwietniu. Przyszło ośmiu czy dwunastu
panów z majorem. Aresztowali mnie z domu, to była 21.00. Przyszli na rewizję. Żona zgarnęła
ulotki ze spotkania Obywatelskiego Komitetu Obrony (OKO) ze stołu, i wyniosła do łazienki.
Znaleźli jakieś ulotki i piosenki, jednak najważniejszych rzeczy nie znaleźli. Najpierw wzięli mnie
na UB, na ponad 50 godzin. Później zwieźli do Strzebielinka. Patrzę – to przedszkole, a nie
więzienie. Kryminał inaczej wygląda. Wtedy dwa baraki były dla nas, a jeden dla więźniów, którzy
pracowali przy budowie elektrowni jądrowej w Żarnowcu.
K.M. – Jak was traktowali strażnicy w Strzebielinku?
A.Rz. – To strażnicy mnie się bali, nie ja ich. Nie było żadnego bicia. Na UB wzywali mnie na
przesłuchanie co dwie godziny i światłem w oczy. To było na Okopowej. Co 12 godzin miałem
nowego „klienta”.W Strzebielinku w naszej celi było trzech szpicli. Początkowo traktowali nas jak
więźniów, ale zbuntowaliśmy się, bo byliśmy internowani a nie aresztowani. Byłem tam do
listopada. Mogliśmy wychodzić z celi. W piłkę graliśmy, judo ćwiczyliśmy, sialiśmy i
pielęgnowaliśmy ogórki.
K.M. – Jak was żywili?
A.Rz. – Jedzenia nie brakowało, przywoziły rodziny i księża – z darów.
K.M. – Ile osób było w celi
A.Rz. – 12-14.
K.M. – Jak wyglądała opieka medyczna?
A.Rz. – Miałem kontuzję ręki. Przewoziłem ulotki w gipsie, nawet nie wiedziałem, co przewożę.
Nawalały nam korzonki, więc odbywało się „polowanie” na kota. Wiedziałem dobrze, że kot lubi
muchy, więc go wabiłem i kot był mój, spałem z nim, korzonki były wygrzane, jaka ulga rano.
Byłem w szpitalu w Wejherowie, chłopaki podstawili samochód, pojechałem na cały dzień do
Gdańska, żeby pokazać, gdzie są powielacze i dorobić klucze. Zrobiłem to, w Gdańsku
powiedziałem, że jestem na przepustce, po wszystkim wróciłem jak gdyby nigdy nic do szpitala i
nikt się nie zorientował.
Będąc w szpitalu w Wejherowie zrobiliśmy krzyż z brzozy, długo był w kościele św. Brygidy, u ks,.
Jankowskiego.
K.M. – Byłam niedawno w Strzebielinku, tam nawet tablicy upamiętniającej nie ma.
A.Rz. – Co tam teraz jest
K.M. – Dom Pomocy Społecznej
K.M. – Czy Pana zdaniem powinna się tam znaleźć tablica, upamiętniająca tamte wydarzenia?
A.Rz. – Powinno być coś, czego nie można zburzyć.
K.M. – Dziękuję za rozmowę.


 

Rozmowa z pp. Andrzejem Drzycimskim, Andrzejem Trzaską i Andrzejem Rzeczyckim,
która odbyła w pracowni Pana Trzaski w Gdańsku 22 września 2013 r.

 

Karolina Marzec – Chcielibyśmy porozmawiać o Strzebielinku.
Andrzej Drzycimski – Byłem tam od początku, więc mogę wam powiedzieć. Piętrowe łóżka, dwie
derki. Na pryczy dolnej leżał Miecio Wachowski, który rano wyszedł. Po paru godzinach cela jest
pełna. Cela – 5 kroków na 10. Pierwsza rzecz – kalendarz i krzyż. Ma ktoś krzyż? Co robimy?.
Oberwaliśmy oblistwowanie stołu. Z konopnego sznurka ktoś uplótł ukrzyżowanego. Każda cela
coś robiła. To jest nie do wyobrażenia, kiedy z rozbiegu, z dziania się następuje zatrzymanie.
Dążyliśmy do tego, żeby lista internowanych była w obiegu publicznym. Moja rodzina przez
tydzień nie wiedziała, gdzie ja jestem, czy żyję. Po tygodniu taka lista z częścią nazwisk, bo
wszystkich nie zebraliśmy pojawiła się w kościele św. Brygidy w Gdańsku.
K.M. – Wzięli Pana ze stoczni, czy z domu?
A.D. – Wzięli mnie z domu.
K.M. – Na komisariat?
A.D. – Nie, mieli zadanie dostarczyć mnie do Strzebielinka. Jak nie mieli przydziału, zabierali na
komendę.
Zdążyłem się jeszcze pomodlić,żeby ojciec w niebie przyjął mą grzeszną duszę…
(Mieszkam na 6 piętrze, noszę obrączkę. Pożegnałem się z żoną, dzieci już spały, więc nawet nie
wiedziały. Milicjant spojrzał na mnie i powiedział, o obrączka, wie pan, najlepiej zostawić, ona już
się panu nie przyda. Więc jedziemy do góry, żona otwiera, ja mówię -wiesz, zostawię ci obrączkę,
bo nie wiem jak będzie.)
…a on do mnie pchać! – Co? – Wóz, bo w śniegu utknęliśmy!
Dojechaliśmy do Strzebielinka. Oświetlonego jak wesołe miasteczko. Szpaler uzbrojonych i
biegiem do dyżurki. Były tam kobiety. Staliśmy w kolejce. Zaczynały się procedury – rewizja,
rozbierać się, paluszki, zdjęcia. Jak Gestapo.
Przywoził nas ubek. Miał listę milicjantów i listę osób, które miał zatrzymać. Po mnie przyjechało
czterech. Pytałem na jakiej podstawie. Stan wojenny – powiedział. Ale jaka podstawa prawna?! A
on wyciąga kwit – nakaz aresztowania i dopisał przy mnie podstawę prawną. Na nakazie
aresztowania przekreślone było Czarne i nadpisano Strzebielinek. W Czarnem w czerwcu był bunt,
Strzebielinek zaczęto przygotowywać w lipcu 1981r. To nam opowiadali strażnicy, jak już się z
nimi zaprzyjaźniliśmy, stawialiśmy im kawę. I stopniowo pozbywano się więźniów.
K.M. – Jak tam było?
A.D. – Od pierwszych dni robiono psychologiczna grę, żeby złamać ludzi, np. klawisz odczytywał
listę nazwisk w celi, kazał się przygotować się do wyjścia, wydawał wojskowe komendy, ludzie się
żegnali, przekazywali sobie wiadomości dla najbliższych, a okazywało się, że chodziło tylko o
zmianę celi.
Początkowo chcieli nam zastosować regulamin więzienny. Komendant wchodził do celi z
uzbrojonymi, gotowymi do akcji ZOMO-wcami, wydawał komendy, i groził, że jeśli ich nie
będziemy respektować, nie dostaniemy jedzenia. Dzięki namowom Karola Modzelewskiego i Jacka
Kuronia nie walczyliśmy politycznie, tylko o rzeczy socjalne – jedzenie, papierosy, papier
toaletowy.
Walczyliśmy o cele socjalne, między innymi o księdza.
Pierwsze odwiedziny księdza. Wystraszony był. Pytam – jaki ksiądz, przebrany, czy prawdziwy?
Licencję poproszę. Pokazał pismo biskupa. Towarzyszył mu komendant i strażnik. Tadeusz Błoński
salwtorianin, fajny facet, który pod sutanną wynosił tyle rzeczy. Powiedzieliśmy, że chcemy na
wigilię opłatki, książeczki do nabożeństwa i Ewangelię. Przyjechał z darami, dostaliśmy to
wszystko, mieliśmy też choinki -w każdej celi była.
Obowiązywał zakaz poruszania się i porozumiewania między celami. Cele były zamknięte,
otwierane tylko na pół godziny dziennie, bez możliwości spotkania z innymi. Pilnowało nas
ZOMO.
Zażądaliśmy kaplicy i sali rekreacyjnej. Graliśmy tam w ping-ponga, ale nie mogliśmy grać między
celami.
W marcu ZOMO schodzi, następuje zelżenie. Trwa dointernowywanie ludzi. Równocześnie trwała
bardzo silna akcja, aby internowani podpisywali lojalki. Na 500 osadzonych 100 podpisało lojalkę.
Władza uzyskiwała złamanie ludzi. Drugim łamiącym elementem była możliwość składania prośby
o wyjazd zagraniczny. Pewnej niedzieli przyjechał kapelan Błoński odprawiać mszę. Powiedział, że
pokazali mu ilu z nas podpisało prośbę o wyjazd za granicę. To kto tu zostanie? – Zapytał. Część z
tych osób, które podpisały, poszło wycofać swoje prośby, ale nie było to łatwe. Jednocześnie UB w
środku umieszczała swoich tajnych współpracowników. Było chyba około 25 takich osób. (mniej
więcej) na 500 osadzonych. Najwięcej lojalek podpisywano w pierwszych tygodniach. Proste,
ludzkie sprawy – komuś rodziła żona, komuś umierał ojciec i prosił o przepustkę – nie dostał.
Andrzej Trzaska – Gdzie ci ludzie się podziali?
A.D. – Są wśród nas.
Na początku w każdej celi był pomysł na ucieczkę.
A.T.– Było takie porozumienie między klawiszami a naszymi, że jak wejdą, bo to takie niepewne
było – wejdą, czy nie wejdą (Rosjanie), więc – jakby weszli to oni nam rzucą klucze i my w jedną
stronę lasu, a oni w drugą.
A. D. – To taki żart sympatyczny.
A.T. – Oni byli zakłopotani potwornie.
A.D. – Później bardzo. Oni opowiadali nam jak ich indoktrynowano. Opowiadali im, że my to
niebezpieczni przestępcy, bandyci, krwią malujący drzwi ludzi, których należy wykończyć,
porywający dzieci. I oni patrzyli na nas później, a my ich na kawę zapraszaliśmy, bo przecież dary
dostawaliśmy.
K.M. – Jakie było wyżywienie?
A.D. – Początkowo na jedzenie można było mówić beton, jak się włożyło łyżkę, to nie drgnęła. Nie
było wiadomo, co to jest. Wywalczyliśmy, że sami zagospodarowywaliśmy dary. W celach byli
kucharze lub dyżurni. Porozumiewaliśmy się też w tym zakresie z więźniami, którzy nas
obsługiwali. Z Radomia przywozili nam sterty połamanych papierosów. Walutą była herbata.
Więźniowie robili z chleba różne rzeczy, pamiętam np. szachy.
A.T. – Ja taki bucik maiłem.
Andrzej Rzeczycki. – A ja orkiestrę.
A.D. – Różne rzeczy robili, to się nazywało fajans.
K.M. – Jak zmieniało się życie w obozie?
A.D. – W maju była wizyta czerwonego krzyża. Ludzie chcieli czytać. Najbardziej Ghandiego.
Popularna była tez lżejsza literatura.
K.M. – Skąd były książki?
A.D. – Przywoziły nam rodziny, dostawaliśmy z darów. Jeden z naszych kolegów powiedział,że
przeczyta książkę filozoficzną pt. Ja człowiek. Zrobił katafalk (spuścił koce z piętrowej pryczy) i
co chwilę pytał co to znaczy, trzeba mu było tłumaczyć.
Tendencja do samokształcenia była bardzo duża. Po otwarciu cel uchwaliliśmy, że robimy
uniwersytet. Była też olimpiada strzebielińska. Prowadziliśmy wykłady i lektoraty. Leszek
Kaczyński prowadził zajęcia z opozycji.
W Strzebielinku – prawdopodobnie jako w jedynym obozie w Polsce – odbyła się procesja do
czterech ołtarzy Bożego Ciała. Monstrancję pożyczył ksiądz z Gniewina.
A.D. – Jak zorientowaliśmy się, że mamy malarza w obozie (Andrzeja Trzaskę) – siedzieliśmy w
sąsiedniej celi – daliśmy mu zadanie: portretować i on zarządził, żeby przychodzić na pozowanie
celami.
A.T.– Miałem nawet bodyguardów, cicho, bo mistrz pracuje (śmiech).
A.D. To była kolosalna robota, bo utrwalił nasze twarze. Mieliśmy aparat, ale zdjęcia robiliśmy z
ukrycia, nie wychodziły nam, były rozmazane. Później, po moim wyjściu, a wyszedłem w lipcu,
przyszła grupa toruńska, z Potulic i Lech Różański robił zdjęcia, na ostatnim zdjęciu jestem ja – jak
wychodzę z obozu.
A.T. – Powstała z tego wystawa 200 twarzy. Przekazałem to do Europejskiego Centrum
Solidarności.
A.T. – Pierwszą osobą, jaką zauważyłem w obozie byłeś ty (do Andrzeja Drzycimskiego), byłeś w
takim brązowym dresie, zdyszany, bo chyba robiłeś przebieżkę.
A.D. – Na początku siedział z nami Maciej Jankowski judoka. Siedział też Onyszkiewicz. Oni
powiedzieli, że możemy tu być długo i nie możemy być rozlaźli. Na początku było trudno – w tych
kwadracikach śniegu, później mieliśmy też salę do rekreacji (do ping-ponga).
A.T.- Ja jestem z was najstarszy i przeżyłem powstanie warszawskie, dla mnie Strzebielinek to była
bułka z masłem.
A.D. – Bo ty przyszedłeś później. Strzebielinek przewidziano dla kadry regionu gdańskiego i
krajówki. Na początku były też kobiety, później wywieziono je do Gołdapi. W Strzebielinku była
elita „Solidarności” – 33 albo 35 członków Komisji krajowej tu siedziało.
K.M. Napisał Pan „Dziennik Internowanego”.
A.D. – Robiłem notatki, wszyscy mieli obowiązek podawać mi zmiany personalne, zachodzące w
celach. Wypuszczano nas na pół godziny, każda cela osobno. Pilnowało nas ZOMO
K.M. – Jak się rozmawiało?
A.D. – Był problem z komunikacją. Odkryliśmy, że przez ściany przechodzą rury CO, można był
wykruszyć trochę ściany i przekazywać kartki. W ten sposób ustaliliśmy listę internowanych z
naszego pawilonu, tzn. z trójki. Mieliśmy problem z jedynką, ale tam był Tadzio Szczudłowski i
Tadzio Pietrucha, więc oni też się organizowali. Tam były śpiewy poranne, flaga na maszcie (czyli
na listwie od boazerii).
K.M. – Flaga, z czego?
Z koszulek porwanych i zszytych na okrętkę. Rano otwierało się okna, wszystkie okna, a mróz był
sakramencki i śpiewało się „Kiedy ranne wstają zorze”. Wszyscy śpiewali – i wierzący i
niewierzący. To było takie samoorganizowanie się. Ustaliliśmy, że każda cela ma obowiązek
wrzucać listę obecności do mojej celi, bo w mojej celi byli przedstawiciele Biuletynu
Informacyjnego „Solidarności” Już w pierwszych dniach wydawaliśmy gazetkę, pisało się listy.
Wiadomości przekazywano też w kaplicy.
A.T. – Ja przyszedłem wiosną, ale ktoś mi opowiadał, że zimą zrobili bałwana i założyli mu czarne
okulary, skonsternowani ZOMO-wcy go rozbijali przy aplauzie internowanych. (śmiech).
K.M. Jak wyglądała opieka medyczna?
A.D. – Każdy z nas chodził do lekarza,chociaż nie było wiadomo, który z dwóch przyjmujących jest
lekarzem. Było widać wyraźnie, że jeden pilnuje drugiego. Koledze udało się powiedzieć, że nie ma
ciepłych wełnianych skarpetek, po pięciu dniach dostał skarpetki od żony.
K.M. -Jakie tam panowały warunki?
A.D. – Szyby niektóre były wybite. Kilku kolegów szybko się pochorowało. W mojej celi na 16
osób połowa paliła. Doszło prawie do bójek z tego powodu. Wietrzyć nie można było, bo mróz.
Ustaliliśmy godziny palenia – godzinę można było palić, godzinę nie. Początkowo tego
przestrzegano. Zabrakło papierosów i zaczął się problem. Pojawił się bunt. Braliśmy ławeczki, lub
stalowe krzesła i waliliśmy w drzwi obite blachą. Przy innej okazji te drzwi w taki sposób nam się
rozleciały. Tego nie zamierzaliśmy i sami je naprawialiśmy.
W mojej celi siedziało dwóch małolatów – Artur i Andrzej, jeden miał 17 lat. Artur był z brygady
Błażka, malował plakaty. Na spacerach pilnowało nas ZOMO, a ponieważ panowały mrozy, było
dużo śniegu – chodziliśmy w tunelach, oni mieli podniesione kołnierze w swoich morkach. Każda
morka była z tyłu (pod kołnierzem) podpisana nazwiskiem właściciela. Artur przeczytał nazwisko
ZOMO-wca, tam jeszcze było napisane, że ze Szczecina jest i przekazał to w grypsie, niestety, to
wpadło w czasie rewizji. Zamknęli go na 7 dni do karceru. Cały obóz podjął decyzję – rozwalamy
obóz. Wszystkie pawilony zaczęły walić w drzwi. Powiedzieliśmy, żeby nikt nie wychodził z cel,
bo ZOMO było gotowe do akcji. Krzyczeliśmy „Uwolnić Artura” i on to słyszał. Wychowawca
zaczął pertraktować, nie udało się skrócić tego karceru, ale udało się wynegocjować, że można go
było odwiedzać.
K.M. – Ostatnie pytanie: czy według Panów w Strzebielinku powinna znaleźć się tablica
upamiętniająca tamte wydarzenia? Jaka powinna być jej treść?
A.T – Powinno być prosto, że w tym miejscu w czasie takim a takim znajdował się obóz
internowania
A.D. – Tablica powinna powstać. Można w projekcie wykorzystać motyw krzyża strzebielińskiego.
K.M. – Dziękuję za rozmowę.