Pamiętam, że internowani przyjeżdżali do gabinetu dwa razy w tygodniu – we wtorki i w czwartki. Początkowo był to gabinet w hotelu robotniczym w Nadolu, później w przychodni w Gniewinie. Całość robiła wrażenie: dwóch – trzech internowanych w asyście pięciu uzbrojonych strażników. W czasie pierwszej wizyty strażnik próbował pozostać w gabinecie, ale wyprosiłam go stanowczym pytaniem: – Pana zęby bolą? Jeśli, nie – będzie pan czekał w poczekalni! Wrażliwość strażników miała okazję zaprezentować się w pełnej krasie, gdy pewnego razu przyszła do gabinetu matka z dzieckiem, które bolał ząb. Panowie oddalili się pośpiesznie, gdyż ewentualny płacz dziecka na fotelu dentystycznym był dla nich nie do zniesienia…
Pacjenci trafiali się różni, jedni z bólem, inni do leczenia, a jeszcze inni po prostu potrzebowali wyjścia poza mur. Większość miała wiadomości dla rodzin. „Flancowałyśmy” je z siostrą po Oliwie, Redłowie i okolicy. Rodziny cieszyły się, matki pytały, jak wyglądają synowie.
Internowani potrzebowali czosnku, ciepłych skarpet i … gumowych obcasów. Dwie pierwsze rzeczy dlatego, że w obozie było bardzo zimno i z tego powodu często zapadali na zdrowiu. Kiedyś poczęstowałam ich nowalijkami, spotkało się to ze zdecydowanym komentarzem strażnika – Oni tam maja co żreć!. Swoistym paradoksem było to, że ciepłe skarpety zdobywałyśmy z drugiej strony barykady – od marynarzy i żołnierzy (były świetnej jakości), robiłyśmy je też same z owczej wełny, co spotkało się z ciekawym komentarzem pewnej znajomej: – robisz skarpety tym przestępcom?! A na co gumowe obcasy? Wiadomo – do wyrobu stempli i pieczątek!
Muszę powiedzieć, że internowani nie użalali się nad sobą, potrafili żartować z sytuacji, z siebie. Nie poddawali się. Byli twardzi…
Gdynia, 25 kwietnia 2014 roku
Opr. Daria Radecka-Marzec