Strzebielinek we wspomnieniach Byli oknem na świat dla internowanych

Abp Edmund Piszcz, wówczas profesor w seminarium duchownym i biskup

Stan wojenny zastał mnie w Pelplinie, gdzie byłem wykładowcą w Wyższym Seminarium Duchownym. Początkowo nikt z nas nie wiedział, co to jest stan wojenny, na czym polega internowanie, no i oczywiście – gdzie jest Strzebielinek. Wiedzieliśmy tylko, że to niedaleko Wejherowa, ale w tamtej okolicy znajdują się trzy miejscowości o podobnej nazwie (Strzebielinek, Strzebielinko, Strzebielino Morskie). Jednak już wkrótce mieliśmy pełne listy internowanych wraz z adresami ich rodzin, sporządzone oczywiście przez samych osadzonych.

Jednym z problemów, z którymi borykali się internowani, był brak podstawowych artykułów spożywczych i higienicznych. W początkowym okresie internowanym brakowało niemal wszystkiego – od mydła i papieru toaletowego począwszy, na żywności kończąc, więc kiedy do diecezji zaczęły przychodzić transporty z darami z Europy Zachodniej, można było dostarczać również do obozu najpotrzebniejsze rzeczy, zawożąc i wysyłając tam paczki.

Pamiętam też, że przed Wielkanocą 1982 roku strzebielinkowcy napisali do biskupa Mariana Przykuckiego list z prośbą o rekolekcje. Zostałem wyznaczony do ich przeprowadzenia i udałem się do Strzebielinka. Moja wizyta rozpoczęła się od rozmowy z władzami obozu, ostrzeżono mnie, żebym niczego stamtąd nie wynosił. Duże wrażenie zrobiły na mnie wystrój kaplicy i przygotowany ołtarz. Internowanych podzielono na trzy grupy, pilnując, by nie dochodziło do spotkań między nimi. Wyglądało to niemal zabawnie, gdy pojawiał się strażnik, który salutując pytał: – Czy doprowadzić II grupę do rekolekcji?

Oczywiście wszyscy wykorzystywali okazje do przekazania wiadomości rodzinom. W czasie spowiedzi (a było trzech spowiedników) odbieraliśmy listy i chowaliśmy je za pazuchą. Klatka piersiowa urosła mi wtedy znacząco. Zastanawiałem się, jak wynieść korespondencję i rolki z filmami, które nielegalnie robiono w obozie. Przydatna okazała się walizka z szatami liturgicznymi. Przed wyjściem z obozu mieliśmy jeszcze krótkie formalne spotkanie z władzami ośrodka. Obawialiśmy się wchodzić na nie z nielegalnymi materiałami, tym bardziej, że było ich dość dużo. Wpadliśmy na pomysł, aby listy i rolki z filmami ukryć we wspomnianej walizce. Zanim weszliśmy do gabinetu, jeden z księży postawił walizkę w dyżurce i powiedział zdecydowanym głosem do strażnika: -Niech pan pilnuje tej walizki! W ten sposób weszliśmy bezpiecznie do gabinetu.

Kiedy na początku maja 1982 r. ogłoszono, że zostałem biskupem pomocniczym, zaskoczyły mnie gratulacje ze Strzebielinka. Już 9 maja przyjechałem tam po raz drugi. W tamtym czasie przywieźli internowanych z Potulic. Pojawił się nowy problem, mianowicie ich żony jeszcze o tym nie wiedziały i szykowały się do odwiedzin w potulickim więzieniu. Szybko zebraliśmy wszystkie adresy i przez Pelplin wysyłaliśmy im wiadomości o aktualnym miejscu pobytu mężów. Dzięki temu nie przyjeżdżały na próżno do Potulic.

Odwiedziłem też internowanych, których leczono w wejherowskim w szpitalu. Zauważyłem, że personel był do nich pozytywnie nastawiony, rodzinom łatwiej było kontaktować się z tymi, którzy znajdowali się w szpitalu, ogólnie rzecz biorąc – internowani pacjenci znajdowali się w lepszej sytuacji.

Kapelanem obozu był ksiądz Błoński. Uważam, że był to ksiądz, który wychodził poza schematy, nie był zwyczajnym kapelanem tamtych czasów. Bardzo wspierał internowanych, a na namowy SB do emigracji zdecydowanym głosem odpowiadał: – nie wyjeżdżajcie!
Zauważyłem, że młodzi, a było ich tam kilku poniżej dwudziestego roku życia, byli w gorszej kondycji, jakby przytłoczeni tą sytuacją. Starsi bardziej okrzepli, byli pewni, że zwycięstwo jest po ich stronie. Podziwiałem ich za odwagę. Nie obawiali się na przykład – zasłonić „judasza” w drzwiach celi, gdy u nich byłem, nawet w obozie demonstrowali swoje poglądy. Udowodnili, że Polska nie była dla nich pustym słowem.

Kuźnica, 22 kwietnia 2014 roku

Opr. Daria Radecka-Marzec